Love
Story… Nazwa zespołu na pierwszy rzut oka wygląda jak popularny symbol w całej
kiczowatej popkulturze. Ale tak jak brzmi przysłowie „nie oceniaj książki po
okładce”, tutaj Love Story nie oznacza „miłości”, a może lepiej określiłbym „zauroczeń”,
jakie przeżywają wszystkie szalone nastolatki, kończących się mniej więcej po
jakiś dwóch miesiącach, kiedy wychodzi na jaw, że w związku potrzeba jakiegoś
poświęcenia i żadna osoba, tym bardziej partner jest tylko niedoskonałym
człowiekiem, pojawiają się problemy z zaakceptowaniem wad. Tak, Love Story
śpiewa o miłości, ale solidnej, wielkiej, takiej co wielu ludziom może się
zdawać, że nie istnieje. To jest gratka dla ludzi szukającego jakiegoś
głębszego przekazu w muzyce. Dla ludzi, którzy mają dość sztucznych
gwiazdek śpiewających coś w stylu: „Roma-Roma-ma Ga-ga-u-la-la”, które później
zarabiają tyle, że byliby w stanie wykarmić pół Afryki.
Wiecie,
gdy po raz pierwszy usłyszałem piosenkę Love Story pomyślałem: „co to kurka
jest?... ” Nieszczególnie mi się spodobała, ale już po trzech razach to chyba
się lekko uzależniłem. Muzyka może natychmiast nie trafić w ucho, a nawet lekko
obrzydzi, ale później już nie da się przestać słuchać. Love Story spodoba się
Ci lub nie, zależy to od Twojego gustu. Na początek polecam przesłuchać
kawałki: „Talitha kum”, „Effatha” czy „Mayday”.
co tak krótko Grzegorz?:D
OdpowiedzUsuńpozdro od fanki;d
Pajsiu na tej stronce w przeciwieństwie od pisania w "Postscriptum" jakoś wolę napisać coś krócej, ale z większym sensem, czyli unikam wodolejstwa najzwyczajniej ;)
Usuńno chyba że tak;p
UsuńEffatha...
OdpowiedzUsuń