piątek, 15 marca 2013

Bez kiczu w muzyce



Love Story… Nazwa zespołu na pierwszy rzut oka wygląda jak popularny symbol w całej kiczowatej popkulturze. Ale tak jak brzmi przysłowie „nie oceniaj książki po okładce”, tutaj Love Story nie oznacza „miłości”, a może lepiej określiłbym „zauroczeń”, jakie przeżywają wszystkie szalone nastolatki, kończących się mniej więcej po jakiś dwóch miesiącach, kiedy wychodzi na jaw, że w związku potrzeba jakiegoś poświęcenia i żadna osoba, tym bardziej partner jest tylko niedoskonałym człowiekiem, pojawiają się problemy z zaakceptowaniem wad. Tak, Love Story śpiewa o miłości, ale solidnej, wielkiej, takiej co wielu ludziom może się zdawać, że nie istnieje. To jest gratka dla ludzi szukającego jakiegoś głębszego przekazu w muzyce.  Dla ludzi, którzy mają dość sztucznych gwiazdek śpiewających coś w stylu: „Roma-Roma-ma Ga-ga-u-la-la”, które później zarabiają tyle, że byliby w stanie wykarmić pół Afryki. 


Wiecie, gdy po raz pierwszy usłyszałem piosenkę Love Story pomyślałem: „co to kurka jest?... ” Nieszczególnie mi się spodobała, ale już po trzech razach to chyba się lekko uzależniłem. Muzyka może natychmiast nie trafić w ucho, a nawet lekko obrzydzi, ale później już nie da się przestać słuchać. Love Story spodoba się Ci lub nie, zależy to od Twojego gustu. Na początek polecam przesłuchać kawałki: „Talitha kum”, „Effatha” czy „Mayday”.

4 komentarze:

  1. co tak krótko Grzegorz?:D
    pozdro od fanki;d

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pajsiu na tej stronce w przeciwieństwie od pisania w "Postscriptum" jakoś wolę napisać coś krócej, ale z większym sensem, czyli unikam wodolejstwa najzwyczajniej ;)

      Usuń